wtorek, 26 marca 2013

Klimat, pogoda, roślinność

Klimat w Rio to klimat tropikalny, ale i sawannowy (?), ale też na granicy
z tropikalnym monsunowym. Od grudnia do marca często u nich leje, czego doświadczyliśmy. Wilgotność powietrza w przeważającym czasie jest bliska 100%. Przyznam się Wam jeszcze, że u nas na Ugorku w zimie wilgotność powietrza w mieszkaniu to niecałe 20%. Dla nas to jest piekło, walczymy 
z tym, ale ze słabymi sukcesami. D miał więc lekki szok po wyjściu z samolotu. Ja zaaklimatyzowałam się do tego w Houston (tam subtropikalny wilgotny), ale mimo to w Rio odczułam to mocniej.

Jak w Rio leje to leje na całego. Strumienie wody  z nieba
o takiej gęstości, że widoczność maleje dramatycznie. Poza tym Rio jest położone na bardzo zróżnicowanym terenie. Brzeg Oceanu Atlantyckiego
i zaraz góry. Jak chmury przewalają się przez wierzchołki to widok niesamowity! Mgła i chmury przewalają się przez przełęcze i zupełnie nie widać, że w tej mgle jest jakiś granitowy szczyt. Po ulewie 10 minut i już wszystko jest suche. Jedynie w zagłębieniach w chodnikach zostają jakieś kałuże. Niesamowity jest widok tej parującej wody z wszystkich powierzchni. Świetnie to wygląda na piasku, który schnie w mgnieniu oka i nad linią wody unosi się mgiełka z piasku wymiksowana z rozpryskującą się wodą 
z Oceanu. Moja skóra, z którą mam problemy nieziemskie w Krakowie, bo tu suchość straszliwa, tam po prostu odpoczywała. Wilgoć i ciepło otula człowieka i nie trzeba się przejmować kremem nawilżającym.

Takie warunki sprzyjają rozwojowi wszelkiej roślinności. To jest bogactwo nie do opisania! W życiu nie widziałam takiej różnorodności. Rośliny królują w Rio i rozwijają się wszędzie -różne gatunki epifitów obrastają wszystko. Dosłownie, potrafią rosnąć nawet na drucie kolczastym, pobierając tylko wodę i wszystko inne co im jest potrzebne do życia z powietrza. Nie ma z resztą opcji, żeby jakaś roślina trwała samotnie. Zaraz wyrasta na niej następna a na niej następna i patrząc się na to czasem ciężko odgadnąć, kto tu był pierwszy. Każdy pień jest owinięty inną rośliną, do tego dochodzą storczyki różnej maści, kolorowe, wprost bajecznie.

Miasto jest codziennie czyszczone z resztek organicznych, czyli
z przekwitniętych kwiatów, liści i owoców. Wieczorami to wszystko leży na ulicy i sprzątane jest nad ranem. Gdyby tego nie sprzątali, w ciągu tygodnia miasto przekształciłoby się w dżunglę i totalnie zarosło.

Taka obfitość roślin nie przeszkadza w posiadaniu Ogrodu Botanicznego – Jardim Botanico. Wybraliśmy się tam na cały dzień. Ogród Botaniczny ma (uwaga) 137 hektarów (ponad 8 000 gatunków roślin!). Część ogrodu ciągnie się na stok jednej
z góry przekształcając się płynnie w Dżunglę, a właściwie w las Atlantycki (taka jest jego oficjana nazwa, znaczy tej dżungli co rośnie w Rio i okolicach). Spędziliśmy cudowny dzień łażąc pomiędzy różnymi cudami. Być może byliśmy tam trochę ignorantami, bo nie spisywaliśmy nazw różnych różności tylko leniwie łazili i cieszyli się sąsiedztwem roślin, wśród których było łatwiej oddychać i było troszkę chłodniej. Poniżej fotorelacja z Jardim Botanico. Mam nadziję, że Wam się spodoba:)












Bunch of bamboo...


Te palmy rosną od 1808 roku, zostały zasadzone w dniu otwarcia parku.

Pień i ja jako skala...













Łosie rogi. Mamy takie w Ogrodzie Botanicznym UJ

Woda jest w powietrzu!

Małe agawy




Chmury nad lasem tropikalnym




wtorek, 19 marca 2013

Mieszkając przy Cocacabanie



Mieliśmy szczęście, Uniwersytet wynajął nam mieszkanie zaraz przy plaży Cocacabana. Okna wychodziło na ulicę prostopadłą do plaży, tak, że jak spojrzało się z nich w lewo było widać Atlantyk, a w prawo Jezusa.  Cocacabana to bardzo turystyczna dzielnica. Na początku była to dzielnica arystokratów (po wybudowaniu tunelu pomiędzy Cocacabaną i Botafogo), teraz wzdłuż plaży wybudowane są wysokie hotele. Z daleka wyglądają brzydko, ale w miarę luksusowo, jak się im przyjrzy człowiek z bliska, widać, że zostały wybudowane w latach 70.
W Rio w styczniu jest lato. Dzieciaki mają wakacje. Wyjątkowo w tym roku studenci nie mieli, a to dlatego, że strajkowały uczelnie cały zeszły semestr,
i teraz „odrabiają”. Strajk był przeciwko ogólnym złym trendom i niskim płacom dla naukowców, nie przyniósł skutku i dodatkowo studenci musieli siedzieć na Uczelni jak lato za oknem…
Miasto prawie cały czas jest gwarne, głośne, zatłoczone, roztańczone i brudne. W Rio ludziom nigdzie się nie spieszy. Na początku wydawało mi się, że trochę mnie autochtony ignorują w sklepach albo w kawiarniach, ale okazało się szybko, że taki po prostu mają styl. Można iść do knajpy, zamówić po piwie (2 odcinki telenoweli w TV zdążą przelecieć), dostać i wypić piwo (kolejne 2) i dopiero wtedy zobaczyć swoje jedzenie. Najlepiej więc przychodzić do restauracji  zanim zaczniecie być wilczo głodni.
Cocacabana to podobno najsłynniejsza plaża na Świecie, a przynajmniej jedna z najsłynniejszych. Zaraz przy niej biegnie droga, która w weekendy jest częściowo zamykana dla samochodów, deptak, z charakterystyczną mozaiką
i co jakiś czas jest posterunek policji i bar, gdzie można dostać różne dobra. Największą popularnością w upalne dni cieszą się kokosy, sprzedawane jako cały owoc z rurką, wieczorami oczywiście Capirinhia i piwo Brahma. Ludzie są na plaży od świtu do późnej nocy. Cała Cocacabana jest w nocy oświetlona, nie do linii brzegu (plaże mają szerooookie), ale do miejsca, gdzie są boiska. 

Boiska to wydzielone w piasku sektory do plażówki, siatkonogi i piłki nożnej. Prawie zawsze można zobaczyć ludzi grających w coś. Rozgrywki niektóre, jak zauważyliśmy miały charakter ligowy, pełen profesjonalizm. Jak mi ktoś powie, że naszym sportem narodowym jest piłka nożna i siatkówka, to się roześmieję jeszcze bardziej niż przed wyjazdem do Brazylii. Tam – poezja, można stać i się patrzeć jak ci ludzie grają. Przedzaił wiekowy od paru lat do parudziesięciu. Technika i zwinność jakich
u nas się nigdzie nie zobaczy. Widać, że Brazylijczycy to lubią.

Lubią też zjeść… kto nie lubi, ale ilości jakie można tam dostać przytłaczają. Szybko zorientowaliśmy się, że trzeba zamawiać jedno danie i się dzielić… Będzie trochę niechronologicznie, ale trudno. W ostatni dzień w Rio poszliśmy do baru Garuta de Ipanema (Girl from Ipanema).  To był mój „must see”
i udało się w ostatni dzień. Bar, oprócz tego, że słynny z genialnej piosenki jest słynny z genialnych steków. D miał wielką ochotę na tego steka, ja byłam straszliwie głodna. Musicie wiedzieć, ze głodna Ania to bardzo specyficzne zwierzę… Oczywiście chcieliśmy wziąć danie na pół. No to stek. A może coś innego, nie pojemy jednym stekiem na pół. Mówię ci, pojemy, na bank. A jak nie, to będę głodna, nie chcesz znosić głodnej Ani. Może zapytamy się kelnera (ten mówił po angielskawemu). No dobra, to pytaj. Ok. Przepraszam, czy stek to danie dla 2 osób, czy tym pojemy? No to zależy. Może być dla 2 osób, ale nie będzie bardzo sycące. A wobec tego to (tutaj nazwa dania), czy to jest sycące? To w sumie tak, 2 osoby powinny się najeść. D dał się przekonać swojej strasznie głodnej żonie i zrezygnował ze steku. Siedzimy, pijemy piwo, czekamy. Najpierw przyszła sałatka (zwykle sałata, pomidor i duuużo cebuli). Rzuciłam się na nią od razu. Potem znowu piwo, trzeba czekać z klasą na główne danie. PRZYSZŁO……… O Mateńko, takiej fury mięsa na dwie głowy w życiu nie widziałam! Gość przyniósł ruszt, z własnym paleniskiem a na nim 2 kiełbaski, 2 schaby, 2 kotlety wołowe i 2 drobiowe…………. No, to było wyzwanie! Do tego ryż i farofe (prażona mączka z manioku, to pycha!). Nie muszę mówić, że nie podołaliśmy, poprosiliśmy grzecznie, żeby nam zapakowano to, czego nie zjedliśmy i po posiłku wytoczyliśmy się z Dziewczyny… I potoczyliśmy się do mieszkania… Dobrze, że było z górki!

Ipanema, część wschodnia.

Mogłam się chwilę poczuć prawie jak "Girl from Ipanema"


A żeby nie było, że Cocacabanę traktuję po macoszemu i nie publikuję jej zdjęć, to proszę: 


Mozaika jest bardzo charakterystyczna, można ją znaleźć na wielu pamiątkach z Rio, ale też na strojach kąpielowych, slipkach i chustach.



środa, 20 lutego 2013

O Brazylii z Ugorka



O Brazylii z Ugorka

Od ponad tygodnia przyzwyczajam się do temperatur zimowych i śniegu. Nie jest to zadanie łatwe. Wyjeżdżając z Brazylii mieliśmy ponad 30 stopni
i wilgotność tradycyjnie koło 100%... Jak piszę to, to sama sobie zazdroszczę… ale po kolei, zanim zacznę opisywać powrót do kraju zimna
i śniegu i smogu (niestety chodzi o Kraków) zapraszam Was w podróż do Rio.

Postaram się pisać systematycznie, niechaotycznie i po kolei, uprzedzam, że może mi się to nie udać, bo jak pewnie wiecie, życie na Ugorku nie jest systematyczne, niechaotyczne i poukładane…


W każdym przewodniku dla przeciętnego turysty i oglądacza na początku znaleźć można tzw. rys historyczny. Ja uważam, że żeby zrozumieć to co się dzieje teraz należy wiedzieć, co się działo wcześniej. Proponuję więc Wam na początek podróż w czasie o jakieś 500 lat wstecz…


W mojej ulubionej książce na temat historii poznania Ameryki Środkowej
i Południowej znaleźć można takie zdanie: „W połowie maja (?) 1501 r. flota złożona z trzech (?) karawel pod nieustalonym dowództwem (Gaspara Lemosa?), przy prawdopodobnym, ale nie udowodnionym udziale Amerigo Vespucciego, który zajmował niewiadome stanowisko, odpłynęła z Lizbony i mniej więcej po dwudziestu dniach dotarła do wyspy Bisagos (?) w pobliżu Afryki Zachodniej”… dobrze, że busole mieli… Nie pozostaje nam nic innego jak uwierzyć. Miejscem pierwszego postoju wyprawy mogły też być dopiero Wyspy Zielonego Przylądka, wersje są dwie. Tak czy siak, pod koniec czerwca statki skierowały się na półkulę południową i po dziewięciotygodniowej żegludze (?), znalazły się u brzegu jakiegoś dużego lądu. Po długotrwałej podróży statki wymagały oczywiście remontu, a załogi wypoczynku. Podobno też, jak donosi Vespucci przez 5 tygodni nękały wyprawę sztormy ( w strefie ciszy!), więc możemy sobie wyobrazić, że goście byli nieźle wymęczeni. Mimo to pierwszy postój przy brazylijskim wybrzeżu trwał tylko tydzień ze względu na „wrogość Indian, którzy jakoby zabili młodzieńca (marynarza)”. Do tego miejsca prawie cały przebieg wyprawy budzi wątpliwości. Dalsza część trasy natomiast, wiodąca w kierunku południowym, , od 5 do 25 stopnia szerokości geogr. pd. układa się w obrębie dokładnych ram chronologicznych, co wiąże się z dniami świętych katolickich… więc do sedna sprawy.
Portugalczycy opłynęli przylądek Sao Tome (21 grudnia 1501r), ostro skręcili wprost na zachód i zobaczyli wspaniałą zatokę. Wzięli ją za ujście rzeki,
a ponieważ był to początek stycznia 1502 roku, nazwali ją
Rio de JaneiroRzeka Styczniowa (22st 54’ S, 43st 13’ W). Aktualnie tę nazwę nosi byłą stolica Brazylii, a zatoce morskiej, do której wpada kilka rzeczek, przywrócono starą indiańską nazwę – Guaranabra.

Zatoka Guanabara, widok z mniejszej Głowy Cukru


Dokonania tej anonimowej portugalskiej wyprawy z lat 1501 – 1502 należy uznać za bardzo duże osiągnięcie geograficzne nawet w tej epoce. Odkryto
i zaznaczono na mapach, oczywiście bardzo prymitywnych, linię wybrzeża nowego lądu między 5 i 25 równoleżnikiem na południe od równika. Całkiem sporo!


Tak, mówimy o terenach na POŁUDNIE OD RÓWNIKA!


Skoro jesteśmy już przy nazwach to jeszcze kilka słów o samej Brazylii. Do wschodniej części Ameryki Południowej udało się dopłynąć Portugalczykom już w roku 1500, podczas wyprawy Cabrala. Ląd ten po kilku latach zaczęto nazywać nieoficjalnie „Brasil”. Dlaczego Brazylia? Już piszę. Na „Ziemi Świętego Krzyża” rosło w wielkich ilościach czerwone drzewo, które swoimi cechami przypominało sprowadzane już od XII w. do Europy Południowej tzw. „drewno brezylskie” zwane też pernambuco/fernambuco. Na wody nowo odkrytego kraju zaczęły wyruszać po to cenne drewno statki zarówno jego „prawowitych właścicieli”, jak i  statki kupieckie innych państw europejskich, które nie zostały uwzględnione w hiszpańsko – portugalskim „podziale świata”.  Stąd kraj, w którym rosło to drewno na potęgę nazwany został Brazylią. Europejczykom udało się wyciąć sporo drzew brazylijskich i nawet istniała groźba, że wycięte zostało całkowicie. Drewno jest piękne i wyroby z niego cieszyły się wielkim powodzeniem w Europie. Na szczęście udało się zachować gatunek i teraz w Brazylii drewno brazylijskie jest chronione i ma się dobrze.

Pau Brasil, dzrewo, któremu Brazylia zawdzięcza nazwę.


Ciąg dalszy wkrótce:)

środa, 23 stycznia 2013

Brazylia


Brazylia!!!!!!!!!!!!

Lot był dłuuugi, z Frankfurtu lecieliśmy prawie 12 godzin. Odbyło się bez przygód, chociaż jeden Helmut dymił do D, że ma nieaktualne zdjęcie
w paszporcie. D mu pokazał ważną wizę do USA
 i Helmut odpuścił. Zdjęcie faktycznie jest nieaktualne, ale sztuka jest sztuka i da się wykminić, że D na zdjęciu to ten sam co żywy okaz. Myślę, że dlatego Helmut burzył, że jest to zdjęcie jeszcze starego typu, to znaczy fajne, nie tak jak teraz, prosto ci walną fleszem w oczy, żeby dwoje uszu było widać od środka.
Rio przywitało nas wilgotnością na poziomie 97%... Nie było to dla mnie takie uderzenie jak w Houston, ale bardzo podobne. Po wylądowaniu samolot od razu był pokryty wodą. Lotnisko w Rio międzynarodowe, a taśma, gdzie bagaże jeżdżą taka jak na JP2 w Krakowie… Od razu można zaobserwować nieśpieszne podejście Brazylijczyków do życia… Tu się ludziom nie spieszy za bardzo, turisten poczekają.  Dodatkowo w jednym czasie przylatują samoloty z Nowego Jorku, Paryża
 i Frankfurtu… na lotnisku więc jest wesoło.
Godzinę trwała odprawa. Na lotnisku czekała na nas Katrine, która ściągnęła tu D. Ona i jej mąż zapakowali nas do samochodu i zawieźli do mieszkania, które okupujemy do końca przyszłego tygodnia. Mieszkanie dzielimy z Keithem, który jest Australijczykiem, a teraz mieszka w Chicago
 i pracuje na Northwestern University. Bardzo ciekawy człowiek z ciekawym akcentem (doktorat robił w Warwick, UK). Mieszkanie jest bardzo duże i ma
3 sypialnie. Poza tym jest urządzone świetnie, białe ściany i kolonialne ciemne meble. Postaram się za niedługo wrzucić zdjęcia. Ale nie dla mieszkania tu przyjechaliśmy!
Z okna widać Cocacabane i Atlantyk. To robi wrażenie!
Zaraz po powrocie, zmianie spodni i ubraniu sandałów wyszliśmy na targ, bo była akurat niedziela i Katrine nam poradziła, że warto, bo można kupić dobre rzeczy. Teraz jest sezon na mango i można kupić 3 za 5 reali (1 real to 1,5 PLN). Kupiliśmy winogrona, awokado, ananas (od razu je tam dla ludności skóry pozbawiają) , mango oczywiście, sok z kokosa (tak! Można nawet dostać kokos z uciupanym czubkiem i słomkę i popijać sobie sok prosto z tego. Taki sposób jest bardzo popularny). Na targu największe wrażenie zrobiły na mnie RYBY… świeże, bo niemalże wyplątywane z sieci za straganem, tam patroszone i wystawiane na deche. Kalmary, ośmiornice, dorsze, krewetki, wszystko, a, i sardynki moje ukochane, „najpodlejsze”, ale dla mnie najpyszniejsze. Idę po nie w przyszłą niedzielę i będę smażyć z czosnkiem i limonką. Rozwijam zatem język migowy, bo angielski jest niezrozumiały, nawet podstawowe zwroty typu „Thank you”. Równie dobrze mogłabym mówić po polsku…
Poszliśmy oczywiście nad Atlantyk, gdzie zdążyło nas trochu spalić, pomimo filtra 50 i zmoczyć, bo spadł atlantycki deszcz… W Rio jak pada, to naprawdę LEJE SIĘ Z NIEBA STRUMIENIAMI. Ale za chwilę wszystko paruje i się schnie
w mgnieniu oka.
Poznaję miasto łażąc po nim wzdłuż i wszerz. Nie biorę ze sobą nic wartościowego, bo łażę sama i nie bardzo chcę rozstawać się z moim aparatem. Dlatego nie dzielę się z Wami zdjęciami na razie. Dopiero jak wezmę D ze sobą zabierzemy aparat i obfotografuję różne miejsca, a uwierzcie mi, jest tu co oglądać! Przez poniedziałek i wtorek zeszłam jakieś 25 km. Przeszłam plażę (naszą Cocacabanę
i Ipameę), obeszłam też lagunę dookoła. Temperatura jak przystało na tropiki wysoka, ale
z przerwami na ulewne deszcze. Słońce wisi nad głową i nawet przez chmury, kiedy światło jest rozproszone można się nieźle poparzyć, co też mi się udało. Nałożyłam na się co prawda filtr 50, ale nie dokładnie i teraz że tak powiem, ciężko mi się oprzeć…. O ławkę na przykład i o krzesło. Śpię oczywiście na brzuchu.
Dziś wybrałam się na Uniwersytet, D miał właśnie jeden z serii wykładów. Ja zaraz idę obejrzeć Wydział Inżynierii, gdzie podobno jest jakaś geologiczna wystawa. Wybieram się też do Muzeum geologicznego, które też gdzieś tutaj się mieści.
Mam też wrażenia smakowe, bo wieczorami stołujemy się w knajpach. Jak na razie byliśmy w 2,
 w pierwszej nie jestem pewna co żeśmy zjedli…. Ale było to zupełnie nowe doświadczenie. Wczoraj były za to pieczone banany:).
Dziś idziemy na kolacje konferencyjną więc też pewnie będzie ciekawie.
Mam sporo wrażeń, które na pewno opiszę, wybaczcie, że trochę nieregularnie i z opóźnieniem.
Na pewno będzie trochę chaosu, bo taki jest efekt jak się ma dużo do opisania. Postaram się jednak
 z myślą o Was jakoś to uporządkować.
Na koniec tego wpisu słowa uznania w kierunku Papy Kwietniaka. Pakowaliśmy się oczywiście
w ostatniej chwili i zapomniałam kupić sobie soczewki kontaktowe… Dziękuję jeszcze raz za pomoc
w tej sprawie!
Wielkie też dzięki dla wszystkich Fuks – sitterów! Gdyby nie Wasza pomoc nie moglibyśmy jechać razem z D.

A na dowód, że jesteśmy, palma:)


niedziela, 6 stycznia 2013

W przygotowaniu na kolejny S T A R T

Zaczął padać dziś w Krakowie śnieg. Anie to lubią. Ja powoli zaczynam myśleć o kolejnym stracie, do miejsca, gdzie śnieg to cud przyrody i na pewno niezła anomalia. Bilety już są zarezerowane. Przelew za nie trochę zaboli, ale myśl
o miejscu gdzie się wybieramy (tak! tym razem z D :)) sprawia, że wcale nie żal.

Muszę sporo jeszcze się dowiedzieć i przygotować na Wyprawę odpowiednio... Trzeba się zaszczepić na różne dziadostwa. Jutro jedziemy więc do Szpitala im. Jana Pawła II, odnajdujemy Centrum Medycyny Podróży i dowiemy się wszystkiego. Postram się Wam opowiedzieć jak to wygląda.

Czeka mnie jeszcze szukanie różniastych informacji... jadowiete zwierzęta, niebezpieczne miejsca, które należy omijać szerokim łukiem, ceny, zwyczaje, historia... Obiecuję podzielić się moimi znaleziskami, a potem opisać, jak się ma do tego rzeczywistość. No i muszę kupić rozmówki portugalskie (podobno angielski tam jest be) i jakieś mapy. Pojutrze zobaczę też, czy znajdę jakieś mapy przydatne w Sklepie Podróżnika... 

Czeka mnie tydzień, a nawet więcej zmuszania się do pisania abstraktu na konferencję o dekompozycji spektralnej (termin do 15 stycznia)
i walczenia z chęcią poczytania na temat Rzeki Styczniowej... Trzymajcie kciuki!



wtorek, 1 stycznia 2013

Nowy Rok

Nowy Rok jest rokiem liczby pierwszej (2013) i rokiem węża... co by to oznaczało? 
Z liczbami pierwszymi mam pewne doświadczenie, całkiem przyjemne. 1987 to też liczba pierwsza:)
Z wężami za to nigdy nic nie wiadomo...

Siedzę sobie na Ugorku, w mojej jak zykle ogarniętej chaosem rzeczywistości. Trochę się już zdążyłąm do tego przyzwyczaić. Lubię ten chaos, a co fajne, wyłaniają się często z niego różne niespodzianki. 

Ten blog miał być o podróżach, zgodnie z tytułem. Miał mi pomóc
w opowiadaniu o moich Houstońskich doświadczeniach. Zadziałało. Jak wróciłam nie musiałam powtarzać tych samych historii po X razy:). No i jak było? Tak jak pisałaś na blogu, czy koloryzowałaś trochę? Nie, jak na blogu. To opowiedz więcej o Kaliforni...


Zainteresowanie moimi opowieściami przerposło moje oczekiwania! Wielkie dzięki dla tych, którzy czytali! To jest na prawdę extra!

To co dalej zatem?
Co z tym blogiem?

Przeglądając ostatnio kolorowy magazyn w kawiarni natknęłam się na zdjęcia różnych celebrytów na czerwonych dywanach. Nie były to nasze Cichopki i tego typu stuff, chodziło o takich międzynarodowych celebrytów. Co te zwierzaki robią? Celebrują? Tylko co? Życie, wydarzenia?.... chyba nie. Celebrują siebie nawzajem, taki klub wzajemnej adoracji... Kim jest celebryta? Pisarzem, aktorem, dzienikarzem? Albo może pisarzyną, aktorzyną
i dziennikarzyną
(do tego ostatniego mam wątpliwości językowe...). Ale co się okazało? Jedna pani celebrytka opisana była jako bloggerka. Niby nie powinno mnie to zaskoczyć, ale jednak. 


I teraz pytanie dnia? Czy ja jestem bloggerką? 
Świat ten z miejsca gdzie sobie piszę pewnie jest pełny bloggerów. Google podpowiada, jak się zaczyna bawić w blogspoty, co może mnie jeszcze ze Świata Blogerów interesować... Czy ja tu należę? Nie wiem, mam wątpliwości.

Ale.... 

Ale spodobała mi się koncepcja opisywania Świata, z miejsca w którym jestem. 

Podróże małe i duże zatem mają pewną przyszłość... Jaką, czas pokaże:)

Na koniec tego wpisu bez składu i ładu będą życzenia.

Życze Wam tego co sobie. Oprócz siły i chęci na zmienianie rzeczywistości na lepszą, życzę Wam częstych podróży, małych i dużych!




poniedziałek, 10 grudnia 2012



Tam i z powrotem

Już jestem z powrotem, ale mam jeszcze trochę rzeczy, którymi się chętnie
z Wami podzielę.  Ten wpis będzie o statusie żołnierzy i byłych żołnierzy
w społeczeństwie amerykańskim.
Ogólnie traktują ich z większym szacunkiem niż u nas. Tak mi się wydaje. Na przykład jak podróżuje się samolotem to po klasie buisness, razem
z pierwszą klasą wszyscy żołnierze
i umundurowani 
podróżujący rejsem zapraszani są na pokład.  Oni sami chyba chętnie się afiszują, bo oprócz tego, że mają liczne przywileje, na przykład nie muszą stać w kolejkach  w wielu miejscach, wszyscy traktują ich
z szacunkiem. Widziałam sporo samochodów, gdzie na tablicach rejestracyjnych było napisane, że kierowcą jest były wojskowy.

Armia Stanów Zjednoczonych powstała formalnie 3 czerwca 1784 a powołał ją do życia Kongres Konfederacji. Od tego czasu ma się dobrze.  Jankesi chętnie wysyłają swoją armię w różne miejsca na Ziemi by walczyła o pokój, szczęście, równość i miłość. Szybki przegląd działań wojennych można sobie zrobić oglądając surowcową mapę świata…

Wujek Sam, czyli ten pan,



wysyłał chętnie młodych chłopców na wojnę na różne kontynenty. Służba wojskowa była obowiązkowa a wymigiwanie się od niej karane. Obecnie Jankesi nie mają poboru, do wojska idą tylko ochotnicy. Podobno nawet nie tak łatwo się dostać, a najcięższe są testy psychologiczne, które eliminują sporo kandydatów.
Teraz w Stanach jest akcja społeczna, której pomysłodawcą jest Michelle Obama link do akcji tutaj http://www.whitehouse.gov/joiningforces
Celem programu jest pomoc dla żołnierzy, którzy wrócili z frontu wrócić do normalnego życia, a to na pewno nie jest łatwe.

Z powrotami to właśnie jest dziwnie. Można wyjechać i myśleć o domu długo. Potem się wraca, ale okazuje się, że nic nie jest takie samo. Ty się zmieniasz po powrocie, miejsce do którego wracasz się zmienia, ludzie się zmieniają
i życie się zmienia. Na szczęście! O to chodzi w życiu, żeby były jakieś zmiany, jakby wszystko było takie samo, to nie dałoby się tego znieść.

Ale wyobraźcie sobie powrót z wojny do domu. Ja nie potrafię tego ogarnąć. Nie dość, że zmienia się rzeczywistość  na około, to w środku w człowieku musi się dziać coś tak odmiennego od zwykłego życia, że potem pewnie robienie zakupów w markecie staje się trudne (scena z filmu The Hurt Locker).  Amerykanie teraz w ramach akcji Joining Forces próbują tych ludzi przystosować z powrotem do życia. Można na przykład zobaczyć w sklepach tego typu obrazki:




Tak, America, Land of free and brave… not so free and not so brave mówią z przekąsem ludzie, których poznałam w USA, w szczególności Europejczycy… ale czy to nie jest tak, że troche im zazdrościmy? Na przykład tego stosunku społeczeństwa, do żołnierzy? Oczywiście propaganda taka czy inna działa wszędzie, i Jankesi lubią podtrzymywać swoje morale na wysokim poziomie poprzez filmy, popkulturę
i utarte slogany. Faktycznie potem ciężko ocenić co jest wynikiem ich szczerości a co nic nie znaczącym frazesem…


Ale przynajmniej kiedy obchodzą swoje Święto Niepodległości idą w pochodzie razem, pod jedną flagą.




A poniżej zdjęcia z pomnika na cześć US Army w San Francisco: 







Dla uczczenia Armi Stanów Zjednoczonych, która broniła Stanów Zjednoczonych, pomnik przy przyczółku mostu Golden Gate w San Francisco