środa, 23 stycznia 2013

Brazylia


Brazylia!!!!!!!!!!!!

Lot był dłuuugi, z Frankfurtu lecieliśmy prawie 12 godzin. Odbyło się bez przygód, chociaż jeden Helmut dymił do D, że ma nieaktualne zdjęcie
w paszporcie. D mu pokazał ważną wizę do USA
 i Helmut odpuścił. Zdjęcie faktycznie jest nieaktualne, ale sztuka jest sztuka i da się wykminić, że D na zdjęciu to ten sam co żywy okaz. Myślę, że dlatego Helmut burzył, że jest to zdjęcie jeszcze starego typu, to znaczy fajne, nie tak jak teraz, prosto ci walną fleszem w oczy, żeby dwoje uszu było widać od środka.
Rio przywitało nas wilgotnością na poziomie 97%... Nie było to dla mnie takie uderzenie jak w Houston, ale bardzo podobne. Po wylądowaniu samolot od razu był pokryty wodą. Lotnisko w Rio międzynarodowe, a taśma, gdzie bagaże jeżdżą taka jak na JP2 w Krakowie… Od razu można zaobserwować nieśpieszne podejście Brazylijczyków do życia… Tu się ludziom nie spieszy za bardzo, turisten poczekają.  Dodatkowo w jednym czasie przylatują samoloty z Nowego Jorku, Paryża
 i Frankfurtu… na lotnisku więc jest wesoło.
Godzinę trwała odprawa. Na lotnisku czekała na nas Katrine, która ściągnęła tu D. Ona i jej mąż zapakowali nas do samochodu i zawieźli do mieszkania, które okupujemy do końca przyszłego tygodnia. Mieszkanie dzielimy z Keithem, który jest Australijczykiem, a teraz mieszka w Chicago
 i pracuje na Northwestern University. Bardzo ciekawy człowiek z ciekawym akcentem (doktorat robił w Warwick, UK). Mieszkanie jest bardzo duże i ma
3 sypialnie. Poza tym jest urządzone świetnie, białe ściany i kolonialne ciemne meble. Postaram się za niedługo wrzucić zdjęcia. Ale nie dla mieszkania tu przyjechaliśmy!
Z okna widać Cocacabane i Atlantyk. To robi wrażenie!
Zaraz po powrocie, zmianie spodni i ubraniu sandałów wyszliśmy na targ, bo była akurat niedziela i Katrine nam poradziła, że warto, bo można kupić dobre rzeczy. Teraz jest sezon na mango i można kupić 3 za 5 reali (1 real to 1,5 PLN). Kupiliśmy winogrona, awokado, ananas (od razu je tam dla ludności skóry pozbawiają) , mango oczywiście, sok z kokosa (tak! Można nawet dostać kokos z uciupanym czubkiem i słomkę i popijać sobie sok prosto z tego. Taki sposób jest bardzo popularny). Na targu największe wrażenie zrobiły na mnie RYBY… świeże, bo niemalże wyplątywane z sieci za straganem, tam patroszone i wystawiane na deche. Kalmary, ośmiornice, dorsze, krewetki, wszystko, a, i sardynki moje ukochane, „najpodlejsze”, ale dla mnie najpyszniejsze. Idę po nie w przyszłą niedzielę i będę smażyć z czosnkiem i limonką. Rozwijam zatem język migowy, bo angielski jest niezrozumiały, nawet podstawowe zwroty typu „Thank you”. Równie dobrze mogłabym mówić po polsku…
Poszliśmy oczywiście nad Atlantyk, gdzie zdążyło nas trochu spalić, pomimo filtra 50 i zmoczyć, bo spadł atlantycki deszcz… W Rio jak pada, to naprawdę LEJE SIĘ Z NIEBA STRUMIENIAMI. Ale za chwilę wszystko paruje i się schnie
w mgnieniu oka.
Poznaję miasto łażąc po nim wzdłuż i wszerz. Nie biorę ze sobą nic wartościowego, bo łażę sama i nie bardzo chcę rozstawać się z moim aparatem. Dlatego nie dzielę się z Wami zdjęciami na razie. Dopiero jak wezmę D ze sobą zabierzemy aparat i obfotografuję różne miejsca, a uwierzcie mi, jest tu co oglądać! Przez poniedziałek i wtorek zeszłam jakieś 25 km. Przeszłam plażę (naszą Cocacabanę
i Ipameę), obeszłam też lagunę dookoła. Temperatura jak przystało na tropiki wysoka, ale
z przerwami na ulewne deszcze. Słońce wisi nad głową i nawet przez chmury, kiedy światło jest rozproszone można się nieźle poparzyć, co też mi się udało. Nałożyłam na się co prawda filtr 50, ale nie dokładnie i teraz że tak powiem, ciężko mi się oprzeć…. O ławkę na przykład i o krzesło. Śpię oczywiście na brzuchu.
Dziś wybrałam się na Uniwersytet, D miał właśnie jeden z serii wykładów. Ja zaraz idę obejrzeć Wydział Inżynierii, gdzie podobno jest jakaś geologiczna wystawa. Wybieram się też do Muzeum geologicznego, które też gdzieś tutaj się mieści.
Mam też wrażenia smakowe, bo wieczorami stołujemy się w knajpach. Jak na razie byliśmy w 2,
 w pierwszej nie jestem pewna co żeśmy zjedli…. Ale było to zupełnie nowe doświadczenie. Wczoraj były za to pieczone banany:).
Dziś idziemy na kolacje konferencyjną więc też pewnie będzie ciekawie.
Mam sporo wrażeń, które na pewno opiszę, wybaczcie, że trochę nieregularnie i z opóźnieniem.
Na pewno będzie trochę chaosu, bo taki jest efekt jak się ma dużo do opisania. Postaram się jednak
 z myślą o Was jakoś to uporządkować.
Na koniec tego wpisu słowa uznania w kierunku Papy Kwietniaka. Pakowaliśmy się oczywiście
w ostatniej chwili i zapomniałam kupić sobie soczewki kontaktowe… Dziękuję jeszcze raz za pomoc
w tej sprawie!
Wielkie też dzięki dla wszystkich Fuks – sitterów! Gdyby nie Wasza pomoc nie moglibyśmy jechać razem z D.

A na dowód, że jesteśmy, palma:)


niedziela, 6 stycznia 2013

W przygotowaniu na kolejny S T A R T

Zaczął padać dziś w Krakowie śnieg. Anie to lubią. Ja powoli zaczynam myśleć o kolejnym stracie, do miejsca, gdzie śnieg to cud przyrody i na pewno niezła anomalia. Bilety już są zarezerowane. Przelew za nie trochę zaboli, ale myśl
o miejscu gdzie się wybieramy (tak! tym razem z D :)) sprawia, że wcale nie żal.

Muszę sporo jeszcze się dowiedzieć i przygotować na Wyprawę odpowiednio... Trzeba się zaszczepić na różne dziadostwa. Jutro jedziemy więc do Szpitala im. Jana Pawła II, odnajdujemy Centrum Medycyny Podróży i dowiemy się wszystkiego. Postram się Wam opowiedzieć jak to wygląda.

Czeka mnie jeszcze szukanie różniastych informacji... jadowiete zwierzęta, niebezpieczne miejsca, które należy omijać szerokim łukiem, ceny, zwyczaje, historia... Obiecuję podzielić się moimi znaleziskami, a potem opisać, jak się ma do tego rzeczywistość. No i muszę kupić rozmówki portugalskie (podobno angielski tam jest be) i jakieś mapy. Pojutrze zobaczę też, czy znajdę jakieś mapy przydatne w Sklepie Podróżnika... 

Czeka mnie tydzień, a nawet więcej zmuszania się do pisania abstraktu na konferencję o dekompozycji spektralnej (termin do 15 stycznia)
i walczenia z chęcią poczytania na temat Rzeki Styczniowej... Trzymajcie kciuki!



wtorek, 1 stycznia 2013

Nowy Rok

Nowy Rok jest rokiem liczby pierwszej (2013) i rokiem węża... co by to oznaczało? 
Z liczbami pierwszymi mam pewne doświadczenie, całkiem przyjemne. 1987 to też liczba pierwsza:)
Z wężami za to nigdy nic nie wiadomo...

Siedzę sobie na Ugorku, w mojej jak zykle ogarniętej chaosem rzeczywistości. Trochę się już zdążyłąm do tego przyzwyczaić. Lubię ten chaos, a co fajne, wyłaniają się często z niego różne niespodzianki. 

Ten blog miał być o podróżach, zgodnie z tytułem. Miał mi pomóc
w opowiadaniu o moich Houstońskich doświadczeniach. Zadziałało. Jak wróciłam nie musiałam powtarzać tych samych historii po X razy:). No i jak było? Tak jak pisałaś na blogu, czy koloryzowałaś trochę? Nie, jak na blogu. To opowiedz więcej o Kaliforni...


Zainteresowanie moimi opowieściami przerposło moje oczekiwania! Wielkie dzięki dla tych, którzy czytali! To jest na prawdę extra!

To co dalej zatem?
Co z tym blogiem?

Przeglądając ostatnio kolorowy magazyn w kawiarni natknęłam się na zdjęcia różnych celebrytów na czerwonych dywanach. Nie były to nasze Cichopki i tego typu stuff, chodziło o takich międzynarodowych celebrytów. Co te zwierzaki robią? Celebrują? Tylko co? Życie, wydarzenia?.... chyba nie. Celebrują siebie nawzajem, taki klub wzajemnej adoracji... Kim jest celebryta? Pisarzem, aktorem, dzienikarzem? Albo może pisarzyną, aktorzyną
i dziennikarzyną
(do tego ostatniego mam wątpliwości językowe...). Ale co się okazało? Jedna pani celebrytka opisana była jako bloggerka. Niby nie powinno mnie to zaskoczyć, ale jednak. 


I teraz pytanie dnia? Czy ja jestem bloggerką? 
Świat ten z miejsca gdzie sobie piszę pewnie jest pełny bloggerów. Google podpowiada, jak się zaczyna bawić w blogspoty, co może mnie jeszcze ze Świata Blogerów interesować... Czy ja tu należę? Nie wiem, mam wątpliwości.

Ale.... 

Ale spodobała mi się koncepcja opisywania Świata, z miejsca w którym jestem. 

Podróże małe i duże zatem mają pewną przyszłość... Jaką, czas pokaże:)

Na koniec tego wpisu bez składu i ładu będą życzenia.

Życze Wam tego co sobie. Oprócz siły i chęci na zmienianie rzeczywistości na lepszą, życzę Wam częstych podróży, małych i dużych!