Fayetteville, Arkansas
Pierwsza rzecz, jaką dowiedziałam się o tym stanie był
zakaz wymawiania jego nazwy A R K A N S A S. Wiele osób to robi, a jest to
zwiżazne z tym, że istnieje coś takiego jak Kansas, naturalne wydaje się więc
dodać nieszczęsne Ar na początku i mówić tak, jak się pisze. Tego typu
podejście to strzał
w stopę, zwłaszcza gdy wymawia się tą nazwę przy ludziach z Arkansas. Arkinson. Trzeba powtórzyć parę razy dla zapamiętania, Arkinson, Arkinson, Arkinson, Arkinson, Arkinson, Arkinson. Może być.
w stopę, zwłaszcza gdy wymawia się tą nazwę przy ludziach z Arkansas. Arkinson. Trzeba powtórzyć parę razy dla zapamiętania, Arkinson, Arkinson, Arkinson, Arkinson, Arkinson, Arkinson. Może być.
Żeby dostać się do Fayetteville trzeba po pierwsze
wyjechać z Houston
i dojechać na lotnisko, jak dla mnie najbardziej stresująca rzecz w całym wyjeździe. Samolot miałyśmy (podróżuję tutaj z Chven) o 6:30. Z biura wyszłyśmy przed 4 (wybaczcie, dostosowałam się dość dobrze do 12 godzinnego formatu godziny). Piątek popołudniu, Houston, Tollroad i ja jako kierowca. No nic, albo się zacznę zastanawiać czy to dobry pomysł, albo zdążymy na samolot. Wybrałam to drugie. Dotarłyśmy na lotnisko na czas, ale nie obyło się bez niespodzianek. Pierwsza polegała na tym, że podjechałyśmy nie do tej bramki co trzeba było, do której można było wrzucić tylko monety, nie banknoty, obsługiwanej przez maszynę. Powody 1) muszę iść do okulisty, 2) Chven jest pilotem. Chven, czy to dobry pas, tak, jedź prosto, poczekaj, nie, jeden w lewo... tak jeden w lewo. Albo nie, jeden w prawo. Chven proszę cię powiedz który pas, ja nie widzę. Fuck it, jeden w lewo. Dobra, zmaian pasu. Jestem o jeden w lewo. Toczę się do przodu. Facked up! Same monety. Masz monety? Coś tam mam, dobra, Chven szukaj u mnie w portfelu. Shit. Nie mamy 1,75 w monetach. Zero szans na zmianę pasu. Dojeżdżam do bramki. Tak, lejek na monety i nic więcej. Chven, musisz iść do samochodu
z tyłu i rozmienić. Chven wychodzi. Na szczęście bramka obok była obsługiwana pzrez istotę człekokształtną, która zorientowała się zanim wszystkie auta za mną zaczęły trąbić i nas puściła. Chwałą jej za to. Dobra, potem z bramkami już było dobrze. 6 pasów, nikt nie przestrzega speed limit, ja się stram, ale
w sumie jest to bardziej niebezpieczne niż przekraczanie prędkości (65 MPH). Jadziemy Tollraod. 5 piętrowe wiadukty. Miło. Druga sytuacja drogowa byłą już zupełnie niezależna ode mnie. Podjeżdżam na górę wiaduku (70-80 mil na godzinę) i co widzę? Na moim pasie leży jakiś biały worek, wypchany czymś
i ja nie mam możliwości manweru za barzdo. 200 metrów. Fuck! Awaryjne, hamulec, redukcja prędkości ile się da. Na szczęscie zdążyłam zobaczyć
w lusterko i zorientować się, że samochód za mną też zwalnia i po mojej prawej zrobiło się okno na zmianę kursu. Minimalną zmianę, musiałam uderzyć w to coś, z bliska widać było, że wypchane jest czymś miękkim. Na szczęśie, poszło na lewy zderzak, przeszło pod kołem i wypadło po mojej lewej. Co powiem na to? Houston. Przysięgam, już mnie nic nie zdziwi. Dotarłyśmy na lotnisko (po drodze jeszcze jedne zepsute światła, oczywiście my skręcamy
w lewo), zostawiłyśmy samochód na parkingu, wsiadły do busa na lotnisko
i dojechały pod terminal.
i dojechać na lotnisko, jak dla mnie najbardziej stresująca rzecz w całym wyjeździe. Samolot miałyśmy (podróżuję tutaj z Chven) o 6:30. Z biura wyszłyśmy przed 4 (wybaczcie, dostosowałam się dość dobrze do 12 godzinnego formatu godziny). Piątek popołudniu, Houston, Tollroad i ja jako kierowca. No nic, albo się zacznę zastanawiać czy to dobry pomysł, albo zdążymy na samolot. Wybrałam to drugie. Dotarłyśmy na lotnisko na czas, ale nie obyło się bez niespodzianek. Pierwsza polegała na tym, że podjechałyśmy nie do tej bramki co trzeba było, do której można było wrzucić tylko monety, nie banknoty, obsługiwanej przez maszynę. Powody 1) muszę iść do okulisty, 2) Chven jest pilotem. Chven, czy to dobry pas, tak, jedź prosto, poczekaj, nie, jeden w lewo... tak jeden w lewo. Albo nie, jeden w prawo. Chven proszę cię powiedz który pas, ja nie widzę. Fuck it, jeden w lewo. Dobra, zmaian pasu. Jestem o jeden w lewo. Toczę się do przodu. Facked up! Same monety. Masz monety? Coś tam mam, dobra, Chven szukaj u mnie w portfelu. Shit. Nie mamy 1,75 w monetach. Zero szans na zmianę pasu. Dojeżdżam do bramki. Tak, lejek na monety i nic więcej. Chven, musisz iść do samochodu
z tyłu i rozmienić. Chven wychodzi. Na szczęście bramka obok była obsługiwana pzrez istotę człekokształtną, która zorientowała się zanim wszystkie auta za mną zaczęły trąbić i nas puściła. Chwałą jej za to. Dobra, potem z bramkami już było dobrze. 6 pasów, nikt nie przestrzega speed limit, ja się stram, ale
w sumie jest to bardziej niebezpieczne niż przekraczanie prędkości (65 MPH). Jadziemy Tollraod. 5 piętrowe wiadukty. Miło. Druga sytuacja drogowa byłą już zupełnie niezależna ode mnie. Podjeżdżam na górę wiaduku (70-80 mil na godzinę) i co widzę? Na moim pasie leży jakiś biały worek, wypchany czymś
i ja nie mam możliwości manweru za barzdo. 200 metrów. Fuck! Awaryjne, hamulec, redukcja prędkości ile się da. Na szczęscie zdążyłam zobaczyć
w lusterko i zorientować się, że samochód za mną też zwalnia i po mojej prawej zrobiło się okno na zmianę kursu. Minimalną zmianę, musiałam uderzyć w to coś, z bliska widać było, że wypchane jest czymś miękkim. Na szczęśie, poszło na lewy zderzak, przeszło pod kołem i wypadło po mojej lewej. Co powiem na to? Houston. Przysięgam, już mnie nic nie zdziwi. Dotarłyśmy na lotnisko (po drodze jeszcze jedne zepsute światła, oczywiście my skręcamy
w lewo), zostawiłyśmy samochód na parkingu, wsiadły do busa na lotnisko
i dojechały pod terminal.
Houston
George Bush International -> Dallas Fort Worth-> Fayetteville, North
Arkansas
Loty szybkie, 48 i 45 minut. W Dallas trochę czekania i czas coś zjeść. Jedno spostrzeżenie z lotów. W locie numer 2 samolot był
maleńki. Siedziałam obok laski, która SZYDEŁKOWAŁA (!?). Powiedzcie mi proszę,
jak to jest, że pilniczka nie można mieć ze sobą, płynów, noży, a można mieć
szydełko? Szydełko całkiem spore, i moja wybójała wyobraźnia od razu mi
podowiada, co owa laska może mi tym szydełkiem zrobić. Czy do nie jest mega
głupie?
No ale nic, siedziałam grzecznie obserwując jak kobita
przy stracie nerwowo macha tym szydełkiem tworząc nie wiadomo co ( szalik
szerokości 5 cm... po co to komu, to ja nie wiem).
Ja bardzo loubię starty.
Lubię patrzeć, jak zmienia się kąt, między krawędzią pasa startowego. To jest
taki moment, że dla mnie dużo rzezcy przestaje mieć znaczenie. Na chwilę się
człowiek odrywa i można zmienić perspektywę. Lubię to uczucie.
Lotnisko w Fayetteville. Chven mnie uprzedziła, że jest
maleńkie. Chven, uwierz mi, nie widziałaś małego lotniska!
Dobrze, idziemy do wypożyczalni samochodów. Dostałyśmy
kluczyki, karteczke z intrukcją jak dojechać do miasta i numer pod którym
znajdziemy samochód. Toyota CAMRY. W Fayetteville zero stopni. Co za
przyjemność po Houston! Toyota koloru złotego, noworodek. Pokochałam ją od
pierwszego manewru. Poza tym drogi w Arkansas są CUDOWNE. ASFALTOWE, RÓWNE,
DOSKONALE WYPROFILOWANE. Sama pzryjemność. Kolejna uwaga na temat Arkansas.
Jest tutaj ciemno i lotnisko jest w szczerym polu, do Fayetteville około 40 km,
pasy i krawędź jezdni doskonale oznakowana, więc nie było problemu. Uwaga,
zwierzęta na drodze. Zostałam poistuowana, co koleżanka Chven radzi w przypadku
spotkania zwierzyny typu jeleń (podobno częste) na drodze... Nie wiem czy
koleżanka ma jakieś powody, by w to wierzyć, ja na pewno nie zamierzam się do
rad stosować... Na szczęście zwierzyny, z którą mogłabym mieć kłopot nie
spotkałam. W końcu dojechałyśmy do chłopaka Chven, dostałam kocyk, dostęp do
prysznica, kanapę do dyspozycji i padłam spać. Rano pobódka o 7.
W końcu jesień i normalna temperatura, czyli koło 0
stopni. Jupi! I da się normalnie oddychać. Po rozgrzaniu i odszronieniu samochodu zawiozłam
Chven do fryzjera. Przejazd przez poranne Arkansas przyjemny, szkoda tylko, że
tak mało snu za mną. Za to widoki przepiękne! Zadbane miasteczko, czyste,
dobrze zorganizowane. Niebo o wschodzie słońca wróży piękny dzień. Drzewa w
kolorach jesieni. Opłacało się pzryjechać. Dojeżdżamy do fryzjera. Wchodzimy,
Chven oddaje się w ręce fryzjerki, ja siadam grzecznie na fotelu
i zaczynam czekać. Trwało to wszystko koło 1,5 godziny... Nie wiedziałam, że tyle czasu można spędzić u fryzjera. No ale nic. Jestem cierpliwa. Oczywiście
u fryzjera telewizor, w TV akurat Sandy (sic) i wybory, tradycyjnie. Na stoliku
magazyny kolorowe tak jak u nas. Biorę do ręki jeden, przeglądam. To samo: plotki, moda, makijaż, tania psychologia, przepisy i porady jak schhudnąć... typowe. Drugi magazyn... to samo... magazyn Ophry... podobnie... Ale coś nie tak. Rozglądam się po ścianach dyskretnie. Zdjęcia pań z różnymi motywami na głowie... niby to samo, ale... fryzjerki (sztuk 2), klientki (sztuk 2) i ja na fotelu. Dokładam dziwne pytanie jednej z fryzjerek do moich rozmyślań (Chven wybiegła z samochodu, była spóźniona, zanim ja się wydostałam minęło trochę czasu i weszłam do fryzjera jakieś 3 minuty po niej). Pytanie, a raczej stwierdzenie, że jestm tutaj tylk osobą towarzyszącą, a nie klientką. Tak, to był fryzjer dla kobiet o czarnej skórze. Jak się zorientowałam, to poczułam się trochę jakbym pzreszkadzała tam. Mówię bez akcentu amerykańskiego, na pierwszy dźwięk słychać, że jestem z Europy. No ale nic. Kolejna możliwość obserwacji świata innego niż u nas. Nie tak do końca innego, bo w sumie ścinanie włosów to koncepcja dość podobna, więc nie przesadzajmy, że było to jakieś niesamowite doświadczenie. Za to zaczęłam rozmyślać i przypomniałam sobie, że odkąd korzystam z komputera pracowego i mam ustawienia amerykańskie i Google wie, że jestem w Houston podczas wpisywania różnych rzeczy w wyszukiwarce zaczęły pojawiać mi się wyniki,
w których mam różne nacje. Spróbujcie wpisać mu w Polsce głupią frazę typu „fryzury na jesień”, pozostając w kręgu zainteresowań, dostaniecie podejrzewam tylko białe panie. Tutaj wspisując coś takiego, nawet po polsku wyniki są zgodne z różnorodnością etniczną Houston.
i zaczynam czekać. Trwało to wszystko koło 1,5 godziny... Nie wiedziałam, że tyle czasu można spędzić u fryzjera. No ale nic. Jestem cierpliwa. Oczywiście
u fryzjera telewizor, w TV akurat Sandy (sic) i wybory, tradycyjnie. Na stoliku
magazyny kolorowe tak jak u nas. Biorę do ręki jeden, przeglądam. To samo: plotki, moda, makijaż, tania psychologia, przepisy i porady jak schhudnąć... typowe. Drugi magazyn... to samo... magazyn Ophry... podobnie... Ale coś nie tak. Rozglądam się po ścianach dyskretnie. Zdjęcia pań z różnymi motywami na głowie... niby to samo, ale... fryzjerki (sztuk 2), klientki (sztuk 2) i ja na fotelu. Dokładam dziwne pytanie jednej z fryzjerek do moich rozmyślań (Chven wybiegła z samochodu, była spóźniona, zanim ja się wydostałam minęło trochę czasu i weszłam do fryzjera jakieś 3 minuty po niej). Pytanie, a raczej stwierdzenie, że jestm tutaj tylk osobą towarzyszącą, a nie klientką. Tak, to był fryzjer dla kobiet o czarnej skórze. Jak się zorientowałam, to poczułam się trochę jakbym pzreszkadzała tam. Mówię bez akcentu amerykańskiego, na pierwszy dźwięk słychać, że jestem z Europy. No ale nic. Kolejna możliwość obserwacji świata innego niż u nas. Nie tak do końca innego, bo w sumie ścinanie włosów to koncepcja dość podobna, więc nie przesadzajmy, że było to jakieś niesamowite doświadczenie. Za to zaczęłam rozmyślać i przypomniałam sobie, że odkąd korzystam z komputera pracowego i mam ustawienia amerykańskie i Google wie, że jestem w Houston podczas wpisywania różnych rzeczy w wyszukiwarce zaczęły pojawiać mi się wyniki,
w których mam różne nacje. Spróbujcie wpisać mu w Polsce głupią frazę typu „fryzury na jesień”, pozostając w kręgu zainteresowań, dostaniecie podejrzewam tylko białe panie. Tutaj wspisując coś takiego, nawet po polsku wyniki są zgodne z różnorodnością etniczną Houston.
Po fryzjerze szybko pojechałyśmy do kafejki gdzie Chven w
biegu złapała śniadanie, ja wypiłąm pyszną kawę. Dołączyła do nas przyjaciółka
Chven, Debra, we trzy wsiadłyśmy do samochodu i odstawiły Chven na egzamin (4
godziny przyjemności bez przerwy) na University of Arkansas. I od tej chwili
czas zaczął płynąć w o l n i e e e e j j
j.
Ok, jedziemy więc do drugiej koleżanki Chven, Sahry. Znowu
jestem w filmie. Mieszkanie Sahry to jah domek. Kuchnia, pokój, łazienka,
garderoba. Wszędzie artystyczny nieład, plakaty i obrazki na ścianach, kolorowo
i widać po tym wszystkim, że Sahra to nieźle niepoukładana dziewczyna. Od razu
ją polubiłam. Poza tym poczęstowała mnie i Debrę śniadaniem. Kiedy ktoś Ci
oferuje „take what you want” z lodówki i wogóle „feel at home”
i oferuje parzoną herbatę a do tego kanapkę z awokado, pomidorem, świeże zioła i jabłko, mięsko i ogólnie co Ci się podoba, a do tego widzisz, że na szafkach w kuchni butelki po winach z całęgo świata, wiedz, że Ania by od razu to polubiła. Tak też się stało. Uzgodniłyśmy, że podczas nieobecności Chven wybierzemy się do pobliskiego Parku Narodowego i zrobimy „little hiking”. W to mi graj! Nie po to przewiozłam moje buciory przez ocean, żeby chodzić w nich po Houstońskich betonach!
i oferuje parzoną herbatę a do tego kanapkę z awokado, pomidorem, świeże zioła i jabłko, mięsko i ogólnie co Ci się podoba, a do tego widzisz, że na szafkach w kuchni butelki po winach z całęgo świata, wiedz, że Ania by od razu to polubiła. Tak też się stało. Uzgodniłyśmy, że podczas nieobecności Chven wybierzemy się do pobliskiego Parku Narodowego i zrobimy „little hiking”. W to mi graj! Nie po to przewiozłam moje buciory przez ocean, żeby chodzić w nich po Houstońskich betonach!
Przed wycieczką postanawiamy iść na farmer’s market.
Zdjęcia poniżej. Akurat trafiłyśmy na konkurs na przebranie na Halloween w 3
kategoriach: psy, dzieci i dorośli. Fotorelacja poniżej. Powiem Wam tylko, że
kupiłam sobie nową czapkę wełnianą, bo pomimo słońca zimno jak diabli.
| Spidermen i pies czarodziej. Co to za rasa? Dowiedzaiłyśmy się, że strój psa ma ponad 20 lat i został uszyty przez babcię Spidermena. |
| Pies XXL & Debra |
| A co to tam małego, śmiesznego? |
| Jabłka. Na farmer's market nie spotkacie plastikowych jednorazówek. Wszystko jest pakowane w paier. Lubię to! |
| Bo w więzieniu słąbo karmią... |
| Pani i jej piesek. |
| Uwaga na dynie! |
Pora ruszyć w drogę. Przed wyjazdem pytanie Debry, czy
czuję się pewnie prowadząc samochód po stromej i kretętej drodze. Czemu nie,
Pętle Bieszczadzkie mam zaliczone, w głowie zapamiętane na pewno do końca życia
rady Najlepszego Kierowcy na Świecie, czyli mojego Taty, więc czemu nie
i w Arkansas. Ok, prowadzę. Po zjechaniu z autostrady zaczynamy się wspinać. I powiem Wam jedno, bułka z masłem. Jeśli to ma być stroma i kręta droga ciekawe co powiedziałaby Debra na drogę z Czarnej do Polany...
i w Arkansas. Ok, prowadzę. Po zjechaniu z autostrady zaczynamy się wspinać. I powiem Wam jedno, bułka z masłem. Jeśli to ma być stroma i kręta droga ciekawe co powiedziałaby Debra na drogę z Czarnej do Polany...
Widoki piękne. Jestem w górach!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Nie za
wysokich, ale zawsze. Moja wewnętrzna potrzeba zmiany elewacji zostałą
zaspokojona. Poniżej trochę zdjęć.
| Widoczki górskie z Arkansas |
Drogę powrotną prowadziła Debra i ja miałam szansę
podziwiać widoki. Zaliczyłyśmy wspólnie śpiewanie w samochodzie, rozmowę o
fotografii (ja zawsze z aparatem na szyi) i rozmowę o zwierzętach w Polsce.
Jakie zwierzęta żyją w Polsce. Hmmm... Chyba były trochę rozczarowane, że
podobne jak u nich, zero egzotyki. Ale ciekawostka, mamy żubra (European
Bison), nie mogłam z nimi dojść do pozrozumienia, nie wiedziały o jakie zwierze
mi chodzi... Więc zaczęłam opisywać, za skarby nie mogłam sobie przypomnieć,
czy bison funkcjonuje w języku angieskim, czy nie... No nic, więc łacina. Więc
a Ameryce żyje Bison bison a u nas mamy
Bison bonasus. Nic
z tego, nie wiedziały o co chodzi... Trudno. Wracamy do Fayetteville. Mieszkanie Debry. Sweat home Alabama, wiem, jesteśmy w Arkansas, ale ciężko inaczej oddać klimat tego miejsca. Weranda, rozklekotane drzwi, jesień, słońce oświetla winorośl na ścianie domu, w mieszkaniu panuje nieład
i dwa psy. Jeden sięga mi do kolan, i jest Alfa niewątpliwie, drugi, szczeniak, sięga mi do pasa. Szał. Radość i zaufanie w najczystszej postaci. Szybko łapiemy kanapki i w drogę po Chven, potem po jej chłopaka, po drodze odstawiamy Sahrę, potem Debrę a ja zostaję przejęta przez Jimmiego i Chven. Z nimi oglądam stadion drużyny footballowej, zwiedzam budynki Uniwersytetu, Idę do księgarni z używanymi książkami z całego świata (gdybym mogła zapętliłabym się w tej czasoprzestrzeni). Relacja zdjęciowa poniżej.
z tego, nie wiedziały o co chodzi... Trudno. Wracamy do Fayetteville. Mieszkanie Debry. Sweat home Alabama, wiem, jesteśmy w Arkansas, ale ciężko inaczej oddać klimat tego miejsca. Weranda, rozklekotane drzwi, jesień, słońce oświetla winorośl na ścianie domu, w mieszkaniu panuje nieład
i dwa psy. Jeden sięga mi do kolan, i jest Alfa niewątpliwie, drugi, szczeniak, sięga mi do pasa. Szał. Radość i zaufanie w najczystszej postaci. Szybko łapiemy kanapki i w drogę po Chven, potem po jej chłopaka, po drodze odstawiamy Sahrę, potem Debrę a ja zostaję przejęta przez Jimmiego i Chven. Z nimi oglądam stadion drużyny footballowej, zwiedzam budynki Uniwersytetu, Idę do księgarni z używanymi książkami z całego świata (gdybym mogła zapętliłabym się w tej czasoprzestrzeni). Relacja zdjęciowa poniżej.
| Najstarszy |
| Tak skończymy na Ugorku. |
| Fayetteville, widok ogólny. |
| Stadion drużyny University of Arkansas, czyli knurów (Razorbacks), więcej zdjęć tutaj |
| Na dowód, że tam byłam:) |
| Podobno największa w kraju! |
| Część stadionu, widok z dołu. |
| Budynki prz deptaku w Fayetteville. |
Wieczorem spotkaliśmy się wszyscy we włoskiej restauracji
(tak przynajmniej twierdzili, po moich oględzinach do włoskiej sporo
brakowało). Moja rada dla Was, jeśli zdarzy Wam się zamawiać u Jankesów
jedzenie bierzcie PÓŁ PORCJI. Na szczęście zadałam pytanie kelnerce ile to jest
pół porcji, raczej sycące mówi. Więc zamawiam pół porcji i pomimo tego, że
byłam w górach, zjadłam 2 kanapki w ciągu dnia, ledwo się uporałam z moją „półporcją”
makaronu z owocami morza. Po kolacji jeszcze kawa i dzień się skończył. Powrót
do mieszkania Jimmego, prysznic. Padłam na moją kanapę, przejrzałam zakupiony LIFE, obejrzałam z Jimmim jakieś urywki meczy footballu (zadając prz tym sporo pytań) przytuliłam się do
kocyka i od razu zasnęłam.
Niedziela minęła bardzo szybki, skończyło się na brunchu
z Chven i Jimmim, dojazd na lotnisko i fruuu do Houston!
Przepraszam, że relacja z takim opóźnieniem. Ostatnie dni są dla mnie pracowite i w rozjazdach. Ale nadrobię w sobotę i niedzielę:)
Na koniec podziękowania dla Debry i Sahry:)
![]() |
| Bison bonasus, the European cousin of Bison bison. |
THANK YOU SO MUCH GIRLS! It was great that you spent so much time with me in Fayetteville! Kisses!
009.jpg)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz