niedziela, 30 września 2012



Do kolekcji Ugorkowej:). Mój pierwszy wkład! (Kiedyś chciałam kupić Dominikowi Warszawę, ale podejrzewacie, jakby to się skończyło... Zrezygnowałam.)
Drogi, samochody, auta.
Jak już wspominałam, bez auta ani rusz. W USA nikt nie zdaje egzaminu na prawo jazdy 2 razy, dostanie prawa jazdy to w zasadzie formalność. Wszystko jest tutaj zaprojektowane, dla ludzi z autami. Przed wyjazdem się tego bałam jak to będzie. W szczególności bałam się tego---------->



Jak się okazało, niepotrzebnie. Samochód, którym jeżdżę, jeździ sam, wystarczy go porosić. Jeżdżenie po Houston sprawia mi olbrzymią frajdę. Uwielbiam to! W większości miejsc są 4 pasy w każdą stronę, jest minimum znaków drogowych, a co dla mnie najważniejsze, nigdzie nie ma mowy o parkowaniu równoległym. Całe Houston to dla mnie jeden wielki parking, z budami typu prostopadłościenne restauracje, sklepy, kina itd. W Polsce potrafię rozpoznać większość marek i modeli samochodów. Tu na razie jestem trochę przytłoczona. Przytłoczona różnorodnością i rozmiarem. Jak będę miała więcej czasu, to wezmę aparat i zrobię zdjęcia tym cudom motoryzacji. Reklamy samochodów też są obłędne, ale o tym innym razem...

Póki co będę się chwalić dalej, oto czym jeżdżę:
 Zacznijmy od serca tego cuda techniki. Silnik, którego w życiu bym sama nie kupiła i co więcej, odradzała kupno innym. Zwłaszcza do miasta. Jak na tutejsze standardy to i tak niwiele, ale ja, dumna posiadaczka VW Polo, 1.2 L jestem pod wrażeniem.
 Chrysler 200. Pyszczek, widok z przodu. Rocznik 2011. Oj, ja to lubię.
 Podoba mi się, że tutaj na tablicach każdy stan się chwali, że jest właśnie tym stanem. Texas, The Lone Star State.
 Chrysler 200, widok z boku. Duża zwierzyna. Nie wiem, czy mam prawo nadawać mu imię, jest wszakże adoptowany, ale będę nim jeździć jeszcze dwa miesiące. Jakieś propozycje?
 Tył też niczego sobie.
Oczywiście, nie mogło być inaczej. Tu nawet na brokule z dumą piszą, że wyrósł w USA, na samochodzie by nie napisali?!

Dzięki hojności i uprzejmości mojego obecnego pracodawcy mam możliwość zdobywania doświadczeń na teksańskich drogach. Yupi!
 



Na koniec dzisiejszego wpisu zmienię temat. W sobotę pojechaliśmy do molla, czyli centrum handlowego, galerii typu nasze klocki i inne takie. Duże, wielkie, Ogromne. Przytłączające. Kupiłam sobie kawę i snułam się za Chven. Zaliczyłam wizytę w Victoria's Secret. Bła ha ha ha! Anna K.
w Victoria's Secret. Chven potrzebowała cośtam (co można potrzebować z VS;)) więc weszłam z nią. Jako że potrzebuję stroju kąpielowego postanowiłam takowy przymierzyć. Zostałam zmierzona przez 3 panie niezależnie. Pomiary dały ten sam wynik (na szczęście). Dostałam produkt do przymierzenia
i przejęła mnie pani w przymieżalni, która od razu się spytała jak mam na imię
i powiedziała, że pójdzie dla mnie czegoć poszukać. Oczywiście wcześniej mnie zmierzyła. Więc ja z kawą i ciasteczkiem (tak, można!) i trzema górami od stroju poszłam mierzyć. Przymierzalnia w kolorze różowym z imitacją starego lustra i rustykalnym wiszaczkiem. W narożniku herubin. Czysta rozkosz. Za to stroje kąpielowe okazały się klapą na całego! Postanowiłam uciekać czym prędzej, wyszłam, powiedziałam, że nie czuję się w nich komfortowo, podziękowałam i w pośpiechu opuściłam ten przybytek rozkoszy. Ale za to kolejne doświadczenie życiowe. Do VS wchodzi się, zeby znaleźć coś "hot" a nie "comfortable". 


Za to to, co mi się podobało w całej tej wyprawie, możecie zobaczyć poniżej:

Lodowisko! Na południu Teksasu, pośród bagien i w klimacie subtropikalnym wilgotnym lodowisko. Takie rzeczy tylko w USA!

czwartek, 27 września 2012


Zobaczcie, co udało mi się wczoraj kupić! Michałki zamkowe z Krakowa! Pokazano mi market z europejskimi smakołykami. To jeden z wielu produktów z Polski, które można w nim kupić. Dominują słodycze takie jak Torcik Wedlowski i galaretki owocowe z Jutrzenki w deserowej czekoladzie. W sklepie są też inne produkty z Europy, herbata, kawa, wina, sery. Bardzo mi to odpowiada i na pewno będę tam częstym gościem.

Z kolei pod "moim" marketem handlują dyniami na Halloween, oto dowód: )
Dynie dostępne są w różnych kolorach i rozmiarach. Pojawia się też dużo ozdób w desenie z czarownic, mioteł, dyń. Do Haloween jeszcze miesiąc, ciekawe co będzie za dwa tygodnie...

wtorek, 25 września 2012

Praca.
Pracy jest sporo. Nauki nowych rzeczy jest dużo. Pytań moich jeszcze więcej. 
Bardzo szybko mija mi tutaj czas. W ciągu tygodnia siedzę do późna w firmie, wracamy wieczorem i tak mija dzień za dniem. Oprócz biegania i siłowni rozrywek szczególnych brak. 
Zapomniałam Wam powiedzieć, że udało mi się już biegać na teksańskiej ziemi, nie tylko na taśmie. W dzienniku moich treningów miało to być 160 minut, 12 tydzień przygotowania do maratonu. Poszłam biegać rano, żeby poziom ozonu był najniższy i temperatura mniej dokuczliwa. Z 160 minut zrobiła się połowa. Myślałam, że w Kraju Biegaczy (w USA bieganie cieszy się bardzo dużą popularnością), będę ledwo ledwo snuć się za tłumami. Okazało się, ze w tej temperaturze ludzie biegają tutaj wolniej niż w Polsce i nie było wiele osób, które mnie wyprzedzały. Ale 160 minut  w takich warunkach to było za dużo dla mnie. Przebiegłam zaledwie 13 km i przeszłam w szybki marsz. Ale nie poddaję się, następna próba w niedzielę (w tygodniu tylko taśma:().
Firma przeprowadza się do nowej siedziby, więc może uda mi się w poniedziałek zrobić jakieś zdjęcia i Wam pokazać, ale nie wiem, czy będzie nam wolno. Podobno nowa siedziba jest imponująca,a co dla mnie ważniejsze, jest 2 pzrecznice od mieszkania, więc będę mogła chodzić do pracy.
Chodniki tutaj są prawie wszędzie, ale mało kto z nich korzysta. Tutaj wszystko się załątwia z samochodu, nawet bankomaty są jak stacje benzynowe, do których się podjeżdża i zamiast tankowania wypłaca się pieniądze.

sobota, 22 września 2012

Jedzenie 1.
Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że jedzenie to dla mnie rzecz prawie jak religia. O jedzeniu mogę opowiadać długo i na temat. Wolę oczywiście gotować, próbować, łączyć smaki i jeść niż o tym opowiadać, więc najpierw zjadłam, a potem pobiegłam do komputera, żeby się z Wami podzielić moim zachwytem. 

Owoce.
Wiecie, że nie jestem fanką słodkiego jedzenia, naleśników, klusek i tym podobnych podejrzanych wynalazków. Albo coś jest torcikiem czekoladowym albo chilli con carne, takie jest moje zdanie. Ale owoce tutaj są po prostu cudowne! Nawet płacąc w dolarach są tańsze niż u nas, już nie mówiąc o tym, jakie mają smaki.
To co mnie zachwyciło dziś to awokado. Awokado przywieziono z Peru i plantacja nazywa się Black Diamond. Są czarne od zewnątrz i mają grubą skórkę. Po dostaniu się do środka awokado jest raj. Kolor od żółtego do intensywnie zielonego, doskonały miąższ, można jeść łyżeczką. Prawie to zrobiłam, ale opanowałam się, bo w lodówce czekały na moje awokado świeże limonki. Oczywiście zrobiłam guacamole. Awokado (cud natury)+limonki+zielone tabacso+chilli+cebulka+pieprz+sól...... Ach............. Poezja!
Kupiłam jeszcze mango wielkości dwóch pięści więc przygotujcie się na opis karaibskiej sałatki, której przepis mam od Cioci Ewy (ukłony i kochaszki:*).
Inne owoce, a moimi faworytami są ciemne winogrona i nektarynki są równie pyszne. Dowodem jest to, że ja, słaba ich zwolenniczka jem je zamiast niektórych posiłków. I Wasza zazdrość nic nie zmieni. Będę dalej. Jedynie banany nie cieszą się za bardzo moimi względami, jem je raczej z obowiązku (intelektualnie;))
Zakupy robię w markecie, który się chwali, że ma produkty naturalne (organic food) i faktycznie owoce i warzywa to poezja. Jest tutaj też wiele innych produktów, gdybym tylko miała więcej czasu i odpowiednie audytorium to codzinnie gotowałabym Wam coś innego.

czwartek, 20 września 2012

Internet w mieszkaniu!
Teraz będzie na bieżąco:). Pozdrawiam i obiecuję napisać coś jutro. Mam tu sporo pracy.

wtorek, 18 września 2012

Moi Drodzy!
Dziś puścili nas wcześniej do domów, bo główna siedziba firmy jest przenoszona i demontują nasze boksy i stanowiska komputerowe. Opiszę jak to wygląda, nie będę komentować, oceńcie sami.
W pierwszym dniu dostałam swój laptop, który mogę zabierać do mieszkania i na nim pracować. Do laptopa jest ogromny monitor, myszka i klawiatura oczywiście. Dodatkowo do laptopa dostałam nowiutki, porządny plecak do laptopów. Na biurku leżały przybory do pisania, nowy zszywacz, długopisy, ołówki i notatnik. Pokazano mi od razu szafę (ekonomat), z którego każdy może zabrać co mu do życia biurowego potrzebne, od spinaczy po kolorowe przyklejne karteczki i koperty. Czekał już na mnie firmowy mail, teraz wysyłam maile z logo firmy:). Oprócz tego mam dostęp do oprogramowania. Będę używała głównie matlaba i seismicunixa (co mnie przeraża trochę, ale teraz nie ma wyjścia, trzeba być twardym). Każdy pracownik ma dostęp do kuchni a tam nielimitowana kawa z ekspersu przelewowego i ciśnienowego (co kto lubi), do kawy jest wszystko, nawet syropy smakowe, jest herbata zielona, czarna i mnówsto owocowych. Są przekąski, też nielimitowane, batoniki, płatki, orzeszki i uwaga, wszystko pełnoziarniste! Anie to lubią. Poza tym jest lodówka i mikrofalówki i takie zwykłe rzezcy. No i woda. Są tam kubki i inne naczynia, trzeba pamiętać, żeby po sobie posprzątać, o czym przypominają różne notatki. Notatki są bardzo uprzejme, oni tutaj nikomu nic nie każą, ale bardzo ładnie proszą, żeby myśleć o innych, co mi się bardzo podoba. 
Czeka mnie dużo pracy, ale mój pmysł się spodobał. Współpracuję z dziewczyną z Karaibów- Chven, bardzo zdolna i młoda i najważniejsze, dobrze się dogadujemy. I uwaga, tutaj wiadomość do pokoju 237,238 i 239, ona jest geologiem, i podobnie jak ja uważa, że 'geology is all about it, geophysics is just a tool'. Co prawda analiza spektralna jest daleka od czystej geologii, ale przynajmniej mamy podobne podejście;). 
Pozdrawiam Was moco i trzymajcie kciuki!

niedziela, 16 września 2012


Sobota, Niedziela
Wczoraj zrobiłam rekonesans biegowy. Powiedziano mi, że jest tu świetny park do biegania wzdłuż rzeki Buffalo. Możecie go zobaczyć tutaj:

Rzeczywiście, park jest świetny, są ścieżki dla rowerzystów, biegających. Są co jakiś czas poidełka jak dla ptaków i zmęczony biegnący może sobie paszczę przepłukać. Szkoda tylko, że żeby dojść do parku trzeba iść 3,3 km w jedną stronę. Poszłam więc wczoraj sprawdzić, czy można tam sensownie dobiec. Wybrałam drogę według Google najkrótszą, wzdłuż drogi Kirkwood Park Dr. To jest droga jak z filmu, okazuje się, że to, co widzimy w filmach amerykańskich doskonale oddaje rzeczywistość. Droga, środkiem drogi pas zieleni. Wzdłuż drogi niskie domki, każdy z doskonale utrzymanym trawnikiem
i szerokim podjazdem dla amerykańskich samochodów. Przy niektórych domach ustawiony kosz do basketu (Dominika wymarzone podwórko), powiewające flagi i dzwoneczki zawieszone na werandach. Zabudowania są niskie, co jest fajne, nie ma się poczucia być w środku wielkiego miasta. Chodniki po obu stronach. Czasami ciągłość chodników się przerywa, trzeba przejść na drugą stronę drogi. Ogólnie podczas około 7 kilometrowego spaceru spotkałam dwóch innych przechodniów. Panią na przejściu dla pieszych blisko supermarketu H-E-B (nie wiem jak długo szła) i inną, która szła około kilometra (chyba dość sporo jak na nich). Tyle, nikogo więcej. Za to samochody jeździły regularnie. Nie jest to zatłoczona droga, dojazdowa do posesji i raczej mniejszych sklepów, aptek itp. Zdaje się, że piesi tutaj to po prostu jakaś aberracja i wybryk natury. Jeśli idziesz, to pewnie nie stać cię na samochód, więc musisz być mega biedny, albo jesteś nienormalny, albo ci się auto zepsuło
i musisz akurat podejść.  Więc szłam sobie tak nienormalnie wzdłuż drogi po chodniku, parę zdjęć zamieszczam poniżej z tego spaceru.
Zapomniałam Wam powiedzieć wcześniej, że przy okazji zakupów miałam pierwszy raz
w życiu (słowo!) sprawdzany dokument. Miły chłopiec przy kasie (taki młodzian), kasując mi wino poprosił o dokument, więc ja mu na to, że to komplement i daje mój paszport. Popatrzył. Nie masz teksańkskiego ID? Nie, nie jestem  z USA, mam tylko paszport. Więc muszę sprawdzić. Szuka
w paszporcie daty urodzenia, widzę że się mocno skupia.  Mam 25 lat, pomagam mu. Tak, muszę sprawdzić dokument. Więc dał mój paszport pani, która pakuje towar do siatek, ona poszła z nim gdzieś, wraca za chwilę i mówi OK. To OK. Mam wino. Podejrzliwi ci amerykanie. Ale jeśli chodzi
o alkohol to pilnują bardzo. Z resztą, trzeba mieć tutaj 21 lat żeby kupić alkohol albo spożywać
w knajpie. 
Wracając do rekonesansu biegowego to mam pewien dylemat, czy chodzić do tego parku czy nie. Wracając, zatrzymuje się koło mnie samochód i widzę, ze gość się coś pyta. Więc podchodzę do krawędzi drogi. Pytam się, czy chce mnie zapytać o drogę (u nas tak się zdarza), Gość (młody facet) mówi że nie, ale że mnie może podwieźć. Ja mu na to nie dzięki, odwróciłam się na pięcie i wróciłam na chodnik. On odjechał. Może myślał, że mi się auto zepsuło i chciał pomóc, może nie? No i teraz nie wiem, czy to jest takie bezpieczne, żeby się wybierać biegać aż tak daleko. Co prawda mówili mi
w firmie, że można podejść do parku nie wspominając o tym, że to niebezpieczna okolica, ale kto ich tam wie. Miasto jest wielkie, więcej jest ludzi, procent debili nawet jeśli będzie taki sam jak u nas, to jest ich zdecydowanie więcej. Jeśli w ogóle wyglądam tu na szczyla, to może lepiej nie ryzykować?
W świetle tego, że maraton biegnę dopiero w kwietniu (niestety) nie mam jakiegoś napiętego grafiku biegowego, ale nie chcę rezygnować, bo biegać uwielbiam. Mamy tutaj też siłownie, więc jest taśma.  Ale 140 minut na taśmie? No nic, zobaczymy jak to będzie. Dziś spróbuję się przejść tutaj bliżej, może będzie chodnik, jeśli tak, to na pewno nie zatłoczony.


Zdjęcia z wczoraj:)

Po to tutaj jestem!

Flaga musi być, prawie przy każdym domu.

Peace!

sobota, 15 września 2012

Szybki wgląd do mieszkania:

Szafa. Szafa to oddzielne pomieszczenie o powierzchni mniej więcj 3x3m.

Łazienka a raczej jej część

Łóżko american style




Widok z okna numer jeden z mojej sypialni

Widok z ona numer dwa z sypialni

Część jadalni

Pokój dzienny, oczywiście jest tv.

Kuchnia

Kuchnia bliżej

mam sosne w zasięgu ręki z balkonu

To co Ani potrzebne w kuchni. Woda i podstawowe przyprawy. I'm a herb addict.

Na przeciwko łóżka mam lustro:)



______________________
Dobrze, więc po kolei.
Żeby dostać się w to cudowne miejsce trzeba najpierw mieć wizę. Sam proces jest dość długi i upierdliwy. Najpierw trzeba wypełnić formularz przez internet. Pośród wielu pytań i informacji, na które trzeba odpowiedzieć są między innymi:
-czy finansuje się terrorystyczne organizacje,
-czy jest się lub czy zamierza się być prostytutką,
-czy popełniło się przestępstwo podatkowe…
I wiele innych w tym stylu. Trzeba mieć wcześniej zrobione zdjęcie w formacie elektronicznym, które sprawdza się online i od razu zamieszcza we wniosku. Ja dodatkowo, ponieważ mam wizę szkoleniowo/naukową (J-1) musiałam mieć jeszcze inne dokumenty, ale nie chcę Was zanudzać.
Potem trzeba dokonać opłaty za spotkanie z konsulem. Ta przyjemność kosztuje 160 $, czyli 544 zł (wysokość opłaty w zł zmienia się co około 1,5 miesiąca w zależności od kursu). Biorąc pod uwagę fakt, że godzinne konwersacje z native speaker kosztują w Krakowie od 40-70 PLN za godzinę, cena ta jest dosyć wygórowana, zwłaszcza, że rozmowa często trwa krócej niż 3 minuty. Najlepsza część związana z tą opłatą to jej forma. Strona internetowa, gdzie wszystko jest opisane podaje że:
-opłatę można wnieść bez dodatkowych opłat w placówkach Banku Pocztowego,
-opłata może być dokonana w placówkach Banku Pocztowego,
-opłata musi być w PLN,
-opłata nie podlega zwrotowi,
-kwit do opłaty należy wydrukować ze strony internetowej (jest tam link)
-na rozmowę z konsulem można się umówić dopiero następnego dnia po dokonaniu opłaty, po godzinie 12:00.
Najwięcej problemów jest z dokonaniem wpłaty. Miałam trzy próby na poczcie, gdzie w okienku każda pani mówiła co innego niż na stronie internetowej i zaprzeczały sobie nawzajem, bo opłaty nie udało mi się dokonać korzystając
z ich pouczeń (wskazówki to zbyt eleganckie i delikatne słowo).
Okazuje się, że opłatę można zrobić tylko w placówkach Banku Pocztowego, czyli w Krakowie w dwóch miejscach: przy ulicy Westerplatte i Królewskiej.
W banku przy Westerplatte wszyscy klienci, łącznie ze mną przyszli wnieść opłatę wizową.
Po dokonaniu wpłaty otrzymuje się numer, który wpisuje się online, żeby umówić się z konsulem na rozmowę.
Moja rozmowa trwałą 2 minuty, cała procedura okienkowo-numerkowa trwa około godziny, do półtorej godziny. Dostałam wizę od ręki w ten sam dzień.

Potem jest lot, przesiadki i zapomina się,  że po wylądowaniu w USA trzeba przejść przez ostatni etap tej wizowej zabawy. Staje się w kolejce do okienek, w którym siedzą celnicy. Wszyscy pasażerowie z krajów trzeciego świata
i podejrzanych straszliwie (czyli od nas) muszą wypełnić druczki o cle i taki danymi różnymi osobistymi. Te druczki wszystkie, które tutaj są uwielbiane
i bez nich ani rusz, cały czas się powielają i wpisuje się niektóre rzeczy około
8 razy. Z takim druczkiem idzie się do pana albo pani w okienku i od tej rozmowy zależy, czy wjedzie się do tego Kraju Mlekiem i Miodem płynącego.
Ja miałam szczęście (nie chcę tego nadużywać, ale ogólnie to mam fuksa), trafił mi się miły pan. Zawsze staram się iść do okienka gdzie jest jakiś pan, idzie mi dużo łatwiej niż z kobietami.
Pan celnik zapytał się jaka wiza, J-1 mówię,  o szkolenie!, tak. To jesteś
z Polska (bez patrzenia w paszport.) Tak, skąd wiedziałeś. Na J-1 to większość z Polska. Ok. Ta baba tam wygląda, jakby była gotowa na Boże Narodzenie (ubrana w zielone spodnie i czerwoną bluzkę). Faktycznie, kolory odpowiednie (ja, baba była ubrana fatalnie, ale nie wiedziałam, czy gość mnie nie podpuszcza). Gosh, ludzie nie wiedzą jak się ubrać. Chaplin, gdzie masz pistolet? (Chaplin był szefem celników i wyglądał jak jakiś fajny wujek, a nie strażnik). Nie masz, jedyny możesz nosić, a nie masz. Z resztą, on nie byłby
w stanie strzelić do nikogo… co nie? No, faktycznie nie wygląda na takiego (ja).  Dobra, muszę zabrać twoje odciski palców. Połóż rękę na wyświetlaczu. Krzywo… a z resztą zrobię ci tylko zdjęcie. Dobra, powodzenia, i nie bierz przykładu w sprawie mody z tamtej baby. Jasne, dzięki, see you!

I tyle. Za to mój fellow traveler tradycyjnie musiał się wysilać i tłumaczyć tym ludziom wszystko.
Mówiłam, że mam szczęście.

Dobra, od teraz już będzie o tym co tutaj i jak to wygląda. A wygląda dobrze. It looks good, looks good.

czwartek, 13 września 2012

U Wuja Sama

Dotrałam do Houston!
to tylko tak na chwilkę, bo padam po dlugiej podróży na pyszczek. Pierwsze wrażenie z tutaj: jest jak na amerykańskich filmach.
Jutro opiszę szczegóły, mam nadzieję, że uda się jutro przemieścić do miejsca docelowego i wystartować z siecią.
Spać!

środa, 12 września 2012

Pakuje się, wylot jutro o 7:50 z Krakowa. Podróż będzie trwała 18 godzin, nawet nieźle. Kraków-Wiedeń-Londyn-Houston. Dpoinam bagaż podręczny i można będzie iść spać. Dobrze, ze jest tu dominik, bo bym parę razy zapętliła w szukaniu czegoś, co leżało pod nosem.
Jak tylko będę miała dostęp do internetu to napiszę, jak podróż, i opiszę sam proces rozmowy z Konsulem na Stolarskiej. Trzymajcie kciuki, obiecuję, że następny wpis będzie bardziej treściwy. Lecę!

środa, 5 września 2012

Dzień dobry!
Jeszcze nigdzie nie wyjechałam, ale mam nadzieję "na dniach" mi się uda. Jak się okazało wyjazd do Kraju Szczęśliwości zwanym USA nie jest sprawą prostą i nie dzieje się "ot tak sobie".
Zanim zdobyłam wizę sporo się musiałam nachodzić, ale o tym następnym razem. Nie chcę zapeszać, więc odezwę się, jak już będę miała bilet lotniczy
w ręku.

Na początku cieszę się, że zechciałaś/zechciałeś tu wejść i poczytać troszkę. Mam nadzieję, że nie będzie to dla Was - czytelników zmarnowany czas. Będę się starać ładnie wszystko opisywać, tak, żeby nikogo nie zanudzić. Zapraszam do odwiedzin :).