niedziela, 14 października 2012

Dzień dobry!
Minął kolejny weekend. Zdążyłam wykorzystać Houston City Pass do końca, w sobotę byłam w Muzeum Sztuki, niedziela upłynęła pod znakiem zwierzat, byłam w akwarium w downotown i w ZOO. Relacje z tych wycieczek ukażą się niebawem.
Dzisiaj chciałam Wam opowiedzieć o innej rzeczy. W sobotę rano pracowałam jako wolontariusz na rajdzie rowerowym. Moja firma sponsorowała ten rajd i potrzebni były osoby do obsługi stanowiska z napojami i przekąskami dla rowerzystów. Pomyślałam więc sobie, że się zgłoszę. Po pierwsze dlatego, że chciałam coś zrobić dla frimy, w końcu nie przyczyniam się wielce do jej rozwoju, a mimo to tutaj jestem, po drugie dlatego, że to nowe doświadczenie. Wyścig był organizowany w parku za miastem. Żeby tam dojechać na 6:45 rano musiałąm wyjechać z mieszkania o 6. Pobódka 5:30 w sobotę. Pobódki o 5:30 w sobotę nie należą do niczego fajnego. Tymbardziej, ze spałam fatalnie. No ale nic. Trzeba jechać. Wcześniej oczywiście sprawdziąłm trasę. Najsesnowniej było dojechać tam przez tollroad, czyli taką naszą drogę ekspresową. Ta jazda samochodem jest czymś, czego nie zapomnę do końca życia. Rano, ciemno, jak w nocy. Innych samochodów prawie wcale nie było. Pusta autostrada. Pusta autostrada. Zagubiona autostrada. Słowo daje, robi wrażenie. Dojechałam do końca drogi ekspresowej mijając znak "roads ends, merge right" i z 3 pasów zrobił się jeden. Autostrada była na całej dlugości na wiadukcie, zjeżdżając z niej wjechałam w taką mgłę, że nic nie było widać. Nic. Tu jest strasznie wilgotno, na samochodzie osiadała rosa i prawie nic nie widziałam. Wiedziałam tylko, że mam szukać zjazdu w lewo. Przejechałąm za daleko oczywiście. Jedne światłą, drugie światła, ok, stacja benzynowa, trzeba się kogoś zapytać. Shell. Zaparkowałam i znowu znalazłam się w filmie. Na ławczece przed stacją pan i pani siedzą z kubkami papierowymi i piją kawę. Paru klientów stacji tankuje swoje wielkie wozy. Wchodzę do sklepu przy stacji, jasność od świateł, światło zimne. Za ladą kobita, któr mówi po "angielsku", mało co rozumiem ten ich angielski, pokazuję jej mapę, po europejsku, czyli powoli i używając całych zdań, odmieniając przy tym osoby (oni tego nie robią, do, does, wszystko jedno) mówię jej, że się zgubiłam. Ok, znajdujemy wspólny język, trzeba się cofnąć. Wrcam do samochodu, zapalam silnik i jadę z powrotem. Dobra, po prawej stronie coś we mgle widzę, jest zjazd. Udało się. Otwieram okno podjeżdżając, pan mi świeci latarką do środka: are you a volunteer? Yes! I am lucky I found this place! Yes, we have a teribble fog today. Yes indeed! Ale za to tej mgły nie zapomnę nigdy. 
Potem już było ładownie rzezcy do samochodu, przejazd na miejsce naszego punktu, rozkładanie stołów, napojów, innych przekąsek. Jakie są moje wrażenia? Sporo pracy, ale nie było rowerzysty, który by nam nie podziękował. Ale nie tylko mówił "dziękuję", ale też, że to docenia, że świetnie, że tak zdbaliśmy o wszystko, że poświęciliśmy nasz czas. To było bardzo miłe i bardzo mnie podbudowało. Druga rzecz, jaką zapamiętam z tego dnia to to, że jeden kolarz ocenił mój akcent jako francuski. Śmiesznie, powiedziałm mu, ze polski a on na to, ze nie brzmi słowiańsko (!), ale że na pewno nie jest teksański. Pewnie że nie! Tego by jeszcze brakowało! Yes, it is certainly NOT texan!



Jeszcze jedna ciekawostka. Popatrzcie jaką strone znalazlam: wpisując słowo "Polski" w amerykańskim Google wsykakuje to:

 

1 komentarz:

  1. Kiełbasy... świetnie... brrr... ;p wolałabym, żeby wyskakiwało coś milszego dla oka ;D
    A taką mgłę też kiedyś "przejechałam" i doskonale rozumiem dlaczego zamierzasz zapamiętać ją do końca życia...

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń